Maraton w Walencji – relacja ze startu

Maraton w Walencji miał być ukoronowaniem sezonu ’22. Nie lubię tak długich biegów po płaskim ale w maju czułam się w formie, zdrowie dopisywało i pomyślałam, że skoro szykuję się do Tatra Sky Marathon (44km w Tatrach i 3500m przewyższeń) to może pora aby rozliczyć się z królewskim dystansem. Grudniowy termin pozwalał na odpoczynek po górskim starcie i spokojne przygotowania.

Maraton w Tatrach wyszedł świetnie, treningi szły jak z płatka, wpadła życiówka na 10km (38’06) i w półmaratonie (1h26’06) gdzie wiatr uniemożliwiał szybkie bieganie. Wykonałam sporo (jak na mnie) dobrych treningów, długie 25 kilometrowe wybieganie było lekkie i przyjemne. Raz w tygodniu ćwiczyłam w hipoksji. Potem zaczęły się schody w życiu prywatnym a ja miałam wrażenie, że pech nie przestaje mnie prześladować. Nagromadziło się tyle drobiazgów, że stworzyła się z nich prawdziwa lawina. Listopad tak mnie zmęczył, że jedyne o czym marzyłam to leżenie na plaży a nie bieganie. Maraton?! Na co mi to?! Pojechałam do Walencji nie myśląc o starcie i bez marzeń o jakimkolwiek wyniku.

WSTĘP

Do Hiszpanii polecieliśmy całą rodziną i z dwiema znajomymi, Joanną i Matejką, które też startowały w maratonie. Odebrałyśmy numery startowe w sobotę. Tu mała uwaga. Jeśli organizator pisze, w których godzinach nie warto odbierać pakietu bo są tłumy to potraktujcie te słowa poważnie. Ostrzegano, że między 12 a 14 będzie dużo osób a my i tak przyjechaliśmy o 13tej. Gdy zobaczyliśmy kolejkę do miasteczka biegaczy, zdecydowaliśmy się na spacer po okolicznym, przepięknym parku. O 14tej ludzie prawie „zniknęli” i mimo, że kolejka była sporo dłuższa, niż te znane z polskich biegów to wszystko szło bardzo sprawnie. Aby dostać numer startowy wystarczy kod QR, który po opłaceniu biegu przychodzi na maila. Żadnego drukowania oświadczeń czy podpisywania dokumentów. Następnie pokierowano nas na EXPO, które jest małe ale kupisz na nim wszystko czego zapomnisz (ja kupiłam a raczej wynegocjowałam rękawki). Dodatkowo jest na nim kilka atrakcji, odbywają się konkursy dla dużych i małych więc pozostawia pozytywne wrażenie. Z EXPO przeszliśmy do miejsca gdzie wydawane są koszuli i byliśmy po wszystkim. Całość ze zdjęciami, braniem udziału w konkursach itp. zajęła nam około 1,5godziny.

ROLKA Z EXPO

W drodze z EXPO na pizzę zaczęły łapać mnie skurcze w łydki. „Tylko tego mi jeszcze brakowało, jakim cudem przebiegnę te 42km skoro ledwo chodzę..” ta myśl nie dawała mi spokoju ale zaciskałam zęby i starałam się powtarzać sobie, że dam z siebie wszystko cokolwiek danego dnia ma to oznaczać.

W nocy nie mogłam zasnąć. Przed snem skrolowałam Facebooka i na profilu organizatora maratonu przeczytałam informację, że z naszej dzielnicy nie będzie jeździć żaden autobus w okolice startu (potwierdzała to informacja zamieszczona na stronie tamtejszego przewoźnika), wszystkie linie są zawieszone. Wcześniej nie było takiej wiadomości ani w informatorze, ani na przystankach autobusowych, nic też o tym nie wiedzieli kierowcy, których starałam się dopytać jak wygląda transport w niedzielę. Perspektywa 4-kilometrowego marszu w ramach rozgrzewki wcale mnie nie cieszyła. Zaczęłam totalnie panikować. Wszystkie negatywne emocje i całe zmęczenie nagromadzone przez ostatnie półtora miesiąca eksplodowały a ja ryczałam jakby mój świat się zawalił. Miałam poczucie, że w ostatnim czasie cokolwiek nie robię i jakbym się nie starała to „mam pod górkę” lub nic mi nie wychodzi. Mój mózg non stop pracował, nie potrafiłam się wyciszyć.. Cudem przespałam 2 godziny.

Wstałyśmy o 6. Byłam totalnie niewyspana ale starałam się myśleć pozytywnie. Nie udało się nam zamówić taxówki ani Bolta. Wyszłyśmy z domu i zaczęłyśmy marsz. Po kilometrze spaceru okazało się, że autobusy jeżdżą normalnie. Taka niespodzianka od losu! Szczęśliwe dotarłyśmy na start. Matejka poszła do swojej strefy a ja z Joanną zostałyśmy w naszej.

Zaczęłam rozgrzewkę. Potruchtałam i poszłam zostawić rzeczy w szatni. Okazało się, że przy namiotach nie ma żadnych toalet i wszyscy załatwiają się w okolicznych krzakach. Brzmi okropnie ale jeśli planujecie start w Walencji to bądźcie na to gotowi. Wejścia do strefy startu znajdowały się na ulicy równoległej do tej, z której ruszał maraton i były pilnowane tak aby nikt poza osobami z odpowiednim kolorem numeru nie dostał się do środka. Po wejściu musiałam przejść przez osiedlowe podwórko gdzie znajdowało się tylko kilka Toi Toi. Zdecydowanie za mało na taką ilość biegaczy.

START MARATONU

Strefa startu to szeroka 4 pasmowa ulica. Rozebrałam się z bluzy i folii NRC (było 10 stopni więc do samego końca trzymałam ciepło) i zostawiłam buteleczki z colą i izotonikiem, które popijałam przez całą rozgrzewkę. Na bieg przygotowałam sobie 4 żele (jeden zjadłam przed startem a 3 wzięłam na trasę).

Razem z moją strefą podeszłam na linie startu. Wystrzał startera i ruszyliśmy! Po pierwszych 500m poczułam, że dziś będzie ciężko. Nogi nie szły a tętno było dużo wyższe niż podczas gdańskiego półmaratonu, gdzie nabiegałam 1h26. Cztery pasma jezdni skurczyły się do dwóch więc zrobiło się ciasno, co jakiś czas wyrastały niezabezpieczone słupki, znaki lub śmietniki. Momentami było niebezpiecznie i robiłam slalom między chodnikiem a ulicą. Mimo, to powtarzałam sobie, że powalczę.  Na 7km w końcu zrobiło się luźniej. Udało mi się złapać dobry rytm, kilometry wychodziły po 4’15 i nareszcie poczułam, że jeszcze może być dobrze! Koło 10km rozwiązała mi się sznurówka (tuż przed startem zapomniałam zrobić supełki ). Postój w strefie, wiązanie butów, żel, woda i 40sek w plecy. Nogi zesztywniały i ciężko było mi wrócić do poprzedniego tempa. Żel, który dopiero co zjadłam wracał jak bumerang i poczułam jak ściska mi żołądek. Wymęczyłam kolejne 5km do strefy z wodą i wzięłam nospę. Wymyśliłam, że skoro jest mi niedobrze to nie zjem żelu na 20km tylko poczekam na colę, którą miał mi podać Michał na 22km. To był duży błąd. Już na 18km byłam głodna i czułam, że co raz ciężej mi utrzymać prędkość. Bałam się cokolwiek zjeść bo z drugiej strony wciąż nie czułam się dobrze. Dotrwałam do punktu, na którym stał Michał (podobno wyglądałam na bardzo zmęczoną) i zaczęłam popijać colę. W końcu żołądek się uspokoił i na 24km zjadłam żel. Mimo tego wciąż nie miałam energii i zrobiło mi się bardzo zimno. Zesztywniały nogi, zamarzały dłonie, poczułam, że dostaje dreszczy. Nie pomagały częste okrzyki kibiców „Vamos Weronika”. Chciałam poddać bieg a myśli o zejściu z trasy były co raz częstsze. Wtedy na 27km w strefie kibica poleciała „ Viva la Vida” mojego ulubionego zespołu Cold Play. Zaczęłam oszukiwać siebie, że to jest ZNAK, że nie mogę się zatrzymać i muszę dobiec do mety choćby nie wiem co. Podziałało! Postanowiłam powalczyć! Na 28km zjadłam kolejny, trzeci żel dzięki czemu na 30km w końcu odzyskałam siły. Nie miałam już swojego jedzenia więc od wolontariuszy przechwyciłam żel, który serwował organizator aby mieć co zjeść na 35km. Złapałam grupę mężczyzn, z którymi biegłam przez kolejne 6km. Gdy czułam zmęczenie zmieniałam rytm i długość kroku. Na jednen kilometr kryzysu gdzie mówiłam „a co za różnica ile pobiegnę, zwalniam” przypadały 4km z motywującym mnie tekstem „ im szybciej dobiegniesz tym szybciej to się skończy i będziesz mieć roztrenowanie”. Na 35 kilometrze stała olbrzymia brama z napisem „ Bit the wall”. Tylko 7km do mety a moje już sztywne nogi biegną lżej niż na 5 kilometrze. Bardzo chciałam być na mecie i to mnie motywowało. Ostatnie 30 minut biegu to magia, to są kilometry, które najlepiej wspominam z całego maratonu. Miałam olbrzymią motywację i w końcu radość z tego startu(choć moja zmęczona mina na zdjęciach wcale tego nie potwierdza). Tłumy kibiców niosły, wzruszenie nie miało granic. W zasadzie większość trasy była tłumnie obstawiona. Ilekroć się skrzywiłam lub poczułam zmęczenie ktoś krzycz moje imię. Czasem było tak wielu kibiców, że policja musiała ich przeganiać z trasy bo nie mogliśmy biec! Podobne sceny do tej pory widziałam tylko podczas transmisji z kolarskiego touru, gdzie kolaże przedzierają się przez tłum kibiców. Niesamowite uczucie! Chciałabym aby na naszych polskich biegach kiedyś było podobnie.

META MARATONU

META MARATONU

To jest magia! 400m zbudowanego podestu abyśmy mogli biec nad wodą i skończyć przy najbardziej charakterystycznym budynku City of Arts and Sciences. Oprawa na tyle wspaniała, że każdy był pod olbrzymim wrażeniem. Prawdziwe uhonorowanie wysiłku jak włożyli biegacze aby znaleźć się w tym miejscu. Przekroczyłam metę maratonu i łzy popłynęły same. Nie chodziło o wynik ale, że w tak piękny sposób zakończyłam bardzo trudny dla mnie czas. Byłam dumna, że mimo przeciwności nie poddałam się.

Potem nastała pustka. Bardzo szybko emocje opadły i wymazałam bieg z pamięci. Już następnego dnia nie czułam nić oprócz „zakwasów”. Dla mnie to dziwne bo np. emocje po Tatra Sky były we mnie jeszcze przez kilka dni. Długo uśmiechałam się myśląc o starcie, pamiętałam każdy krok, zastanawiałam się co mogłam zrobić inaczej a z czego jestem zadowolona. Do dziś nie umiem odpowiedzieć czy cieszę się z wyniku. Jestem szczęśliwa, że przebiegłam maraton i nic więcej. Coś takiego czuję pierwszy raz i jest to dla mnie nowe doświadczenie. Mam ochotę pobiec kolejny maraton jednak najbardziej marzę o odpoczynku. Wyciągnęłam wnioski i zbieram siły bo kolejny sezon startowy będzie równie ciekawy choć bez królewskiego dystansu, ten planuje za 2 lata.

Czy poleciłabym maraton w Walencji? Mimo kilku wpadek organizacyjnych TAK. Jest on wyjątkowy, piękny, magiczny i mija szybko. Nie są to smutne, samotne kilometry jakie znamy (niestety) w Polsce ale radosna, pełna kibiców trasa. To niesie! Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo!

Pisząc ostatnie zdania uśmiecham się do siebie, bo przypomniałam sobie, że to były mimo wszystko bardzo przyjemne i wyjątkowe 3 godziny 6 minut i 9 sekund.

P.S. Jeśli chcecie dobrze przygotować się do wymarzonego startu to zapraszam na nasze TRENINGI i OBOZY.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *